Strony

niedziela, 18 listopada 2018

Od Kate do Lisy

Czy ten dzień mógłby rozpocząć się gorzej? Zastanówmy się. Stłuczona szklanka, zawodzący budzik, fochnięty koń, brak kluczy do pokoju, które złośliwie jakimś niewytłumaczalnym cudem nie leżą sobie jak zazwyczaj w małej szufladzie w przedpokoju - innymi słowy DZIEŃ Z ŻYCIA FRAJERA w najczystszej postaci, a jakby tego było mało, to dopiero początek.
Nie no, może nie będzie tak źle? Będzie. Będzie i to bardzo źle. Niemożliwym byłoby, aby taka beznadziejność towarzyszyła mi tylko rano, tak jest zawsze. Jak się dzionek spitoli to już fatum idzie po całości. Boże! O czym ja do diabła myślę? O czym?! Chyba wypiłam wczoraj za dużo martini... albo wina, albo piwa... i czegoś tam jeszcze... Tak, to że nie pamiętam co piłam, kiedy piłam i ile, bez wątpienia za dobry omen nie uchodzi. Chyba najwyższa pora odpuścić sobie te wieczorne wypady, bo jak tak dalej pójdzie, to nie dożyję emerytury, ani psychicznie, ani fizycznie. Och nie, nie załamuj się, Katie. Nie ty jedna w rodzince masz przecież problemy z alkoholem! Dobra, teraz to serio zaczynam gadać głupoty. Pora wziąć się w garść i stanąć na nogi, zamiast ubolewać nad swym felernym losem (eh, sama nie wierzę, że to powiedziałam).
Tak czy inaczej, odwrotu już nie ma. Wszystko albo nic. W najgorszym wypadku wywalą mnie na zbity pysk, nim zdążę wyrecytować formułkę powitalną, tak jak to miało miejsce w niejakim Londynie ledwie dwa lata temu. Oj nie, tak to się nie stanie. Po prostu nie miałam szczęścia... A może doświadczenia, za mało się zaangażowałam? Niee... Ci co oceniali to po prostu wybredne dzbany. Tak, tej wersji się trzymajmy.
Nie wiedzieć czemu, myśli w mej zaspanej łepetynie nadawały dziś na tyle głośno, by skutecznie zagłuszyć swymi upierdliwymi wrzaskami nadjeżdżający autobus, do którego szczęśliwym trafem w efekcie udało mi się wsiąść dosłownie w ostatniej chwili. Kiedy już wpakowałam swoje cztery litery do pojazdu, usadowiłam się w kąciku przy drzwiach, mając cichą nadzieję, że na następnym przystanku większość pasażerów opuści swe dotychczasowe siedzonka, tym samym ustępując miejsca biednej, wciąż ogarniętej poranną głupotą i sennością niewiaście. Niestety, ku memu rozczarowaniu wysiadły raptem dwie osoby, a że nie jestem wybitnie ruchliwym człowiekiem, nim zdołałam zorientować się w sytuacji, fotele zajęły już jakieś babcie w pstrokatych ciuszkach, z zadowoleniem obserwujące wszystko i wszystkich. Uch, czyli osiedlowy monitoring jednak działa dwadzieścia cztery godziny na dobę, jakież to smutne...
Wraz z kolejnym przystankiem zrobiło się jeszcze gorzej, bo cała zbita w kupę grupka ludzi jakby nigdy nic wpakowała się do autobusu, zajmując oczywiście w pierwszej kolejności przestrzeń przy samych drzwiach, bo jakżeby inaczej! Cudownie. Teraz to nawet nie będąc likantropem mogłabym wywęszyć od A do Z wszystkie obecne w pojeździe zapachy - od zdecydowanie przesadnie wyperfumowanej laski w bordowym kapeluszu siedzącej przy oknie z lewej strony, aż po trampki jakiegoś prymitywnego gimbusa pykającego w ogłupiające gierki w malutkim, prestiżowym smartfoniku. Westchnęłam ciężko, w głębi serduszka mając nadzieję, że me męki już za parę minut dobiegną końca, kiedy to wysiądę z tego zapakowanego dziwolągami wszelkiej maści autobusu, a me płuca znów zaznają błogiego tlenu.
Jeszcze chwila. Cztery minuty, trzy, dwie, jedna... Jak się szanowni obywatele z foteli nie poderwą! Wszyscy pędzą! Serio? Czy naprawdę nie mogli wypakować się stąd wcześniej? Ledwie zdołałam przekroczyć jedną nogą drzwi pojazdu, a już jakiś pan z wąsikiem (od którego swoją drogą waliło wodą kolońską na cały autobus, co jest chyba w tej chwili mało istotne) postanowił kulturalnie przepchnąć się przede mną przez co nieopatrznie potknęłam się na krawężniku o mały włos nie wywijając koziołka na chodniku. Nie był to jednak koniec atrakcji, bowiem zaledwie kilka sekund później, ni z tego ni z owego poczułam jak ktoś centralnie popycha mnie w plecy, tym razem skutecznie uniemożliwiając zachowanie jakiejkolwiek równowagi, przez co w efekcie i tak znalazłam się na ziemi. Co gorsza, sam winowajca upadku znajdował się teraz... no, na mnie.
- Co do cho...! - zaniemówiłam rzucając przepełnione rządzą mordu spojrzenie leżącemu na mych plecach nieszczęśnikowi, który okazał się być... kobietą. Um, no tego to się nie spodziewałam.
No ja pierdo... Panuj nad sobą, Kate, panuj. To nie czas i miejsce na takie głupoty. Zresztą, jak już chcesz komuś przyłożyć, to lepiej przyłóż facetowi, bo to dziewczę na kaleczenie buźki sobie nie zasłużyło.
- Prze... przepraszam... - wyjąkała dziewczyna szybko zrywając się na równe nogi, po czym cofnęła się o krok, tak jakby spodziewała się ataku z mojej strony. Pff, w sumie to się nie dziwię. Pewnie nie wyglądałam teraz zbyt przyjaźnie, jak zwykle zresztą.
- I vice versa. - rzekłam niewzruszona podnosząc się gleby. Rudowłosa popatrzyła na mnie zakłopotana, najpewniej spodziewając się trochę innej reakcji. Ach, moja biedna duma. Że też wykrztuszenie krótkiego przepraszam bądź w ostateczności sorry sprawia mi taką trudność. Z racji tego, iż w niewielkim stopniu to ja byłam sprawcą owego wypadku (niewielkim, ale jednak), oczywistym wydawało się zapytać szanowną niewiastę, czy nie zdążyła sobie połamać na betonie swoich chudych nóżek - Nic ci nie jest?
Ruda pokręciła przecząco głową, a na jej ładnej twarzyczce wykwitł delikatny uśmiech. Emm, okey. Nie wiem jaką radość można czerpać z przewalania się na twardy chodnik, ale pomińmy to. Może zwyczajnie lubi się szczerzyć, nie moja sprawa.

Lisa?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz