Strony

sobota, 1 września 2018

Od Riley - Wielkie Polwanie/Dzień 1

Zaspana przekręciłam się na drugi bok i uchyliwszy powieki przez pewien czas obserwowałam gałęzie za oknem spod przymrużonych oczu. Liście drgały poruszane z każdym, nawet najdelikatniejszym podmuchem wiatru, którego szum harmonijnie zlewał się z cichym świergotem ptaków. Ach, jednak żadna muzyka nie jest w stanie dorównać czystej melodii natury.
Chcąc nie chcąc mój wzrok w pewnej chwili powędrował na ścienny zegar, który o dziwo wskazywał...
- Szósta?! - wydarłam się na cały regulator rozżalona, przypadkowo spychając z łóżka niczego nieświadomego Gabriela. Tak, ta reakcja była zdecydowanie zbyt... emocjonalna.
Będąc już na podłodze brunet rzucił mi pełne żądzy mordu spojrzenie.
- Przepraszam, kochanie - zachichotałam zsuwając się z materaca, by pomóc mu wejść z powrotem na łóżko - Chyba zaspaliśmy... - dodałam zakłopotana, jednocześnie zastanawiając się dlaczego nasz "ulubiony", nigdy niezawodzący budzik postanowił dziś zrobić sobie wolne. O bogowie, ileż to poranków mogłoby zaczynać się bez jego głupawej melodyjki.
- Zaspaliśmy na co? A, zaraz... Masz zamiar wziąć udział w tym no...
- Wielkim Polowaniu. Tak. - sprostowałam z promiennym uśmiechem, na co Leith tylko przewrócił oczyma z wymownym westchnieniem. Yhm, znam tę minę...
Przysunęłam się bliżej partnera, obejmując jego twarz dłońmi, by złożyć na jego ustach długi, gorący pocałunek.
- Skarbie, przecież wiesz, że drugiej takiej okazji nie będzie. Proszę, postarajmy się żeby te pięć dni było wyjątkowe, dobrze? - spojrzałam błagalnie w ciemne oczy Asha, który wciąż zdawał się nie być do końca przekonany co do owego pomysłu, jednak po niedługim namyśle również zdecydował się wstać. Nie wiem czy postąpił tak, bo go o to poprosiłam, czy zwyczajnie bał się mnie puścić samą (no cóż, nie taką znowu samą) na pożarcie wilkom. Dobra, grunt że udało się go namówić. Nie ukrywam, że bardzo zależało mi żebyśmy byli tam razem. Pamiętam jeszcze kiedy moi rodzice wyruszali na wspólne łowy. Och, to dopiero były czasy! Co prawda nigdy mnie ze sobą nie zabrali, aczkolwiek z ich barwnych opowieści oczyma wyobraźni mogłam zobaczyć dosłownie wszystko.
~•~●~•~
Szczerze powiedziawszy sądziłam, iż perspektywa wspólnych polowań nieco bardziej mnie przerazi, zważywszy na to, że Hostis i Yenvan (nie oszukujmy się) byli, są i pewnie pozostaną naszymi wrogami i gdy tylko zakończy się ludowe święto, znów skoczymy sobie do gardeł. Tia, nie ma to jak współpracować z kimś, kto najchętniej zatopiłby ci zębiska w skórze i wypruł flaki... Cudowna komitywa.
Z drugiej strony zawsze zastanawiałam się, jak zachowują się wrogie stada wobec samych siebie? Jak postępują według nich "prawdziwi przywódcy"? Jak przedstawia się hierarchia watahy i czy któreś z nich byłoby skłonne choć w maleńkim stopniu szczerze nam zaufać? Byłoby miło gościć od czasu do czasu przyjaźnie nastawionych lykan na swych terenach. No właśnie, byłoby. Eh, chyba trochę za bardzo wybiegam w przyszłość, która na domiar złego zaczęła się już przeplatać z fantazją. Zastanawia mnie tylko ile czasu nasi kochani sojusznicy wytrzymają bez jakichkolwiek bójek. Cóż, znając Xaviera i jego ekipę, raczej nie będą skorzy do potyczek, czego niestety nie można powiedzieć o Ravenie... Hah, czasem zastanawiam się, czy mama faktycznie była jego córką, bo jak na razie ani podobieństwa w charakterze, ani w samej urodzie, o ile wygląd tego kruczego poszarpańca można nazwać urodą; nie udało mi się dopatrzeć.

~•~Po dotarciu nad rzekę~•~

Zza pasma zielonego wzgórza wyłoniły się ciemne, szczupłe sylwetki częściowo spowite gęstą mgłą. Na samym czele stał nie kto inny, a Raven, tuż obok niego Sara, Kazan i Sasza. Wraz z chwilą, gdy dostrzegłam tę ostatnią, poczułam jak sierść na mym karku delikatnie się jeży, jednak lekkie szturchnięcie ogona Clau, która najwyraźniej zorientowała się co się dzieje; zdołała skutecznie odgonić negatywne emocje. Panuj nad sobą, Riley. Panuj. Nie pamiętasz już po co tu przyszłaś? Doprawdy, moje zachowanie w obecnej sytuacji było po prostu godne politowania.
- Dzięki... - szepnęłam, na co kuzynka skinęła głową z nieco rozbawionym uśmieszkiem. Tia, to chyba ja tu powinnam ich kontrolować, a nie na odwrót. I pomyśleć, że jeszcze kilka minut temu bałam się reakcji Gabriela... Okey, mniejsza. Teraz trzeba się skupić na głównym celu tego spotkania.
Na nasze szczęście sama narada nie trwała bardzo długo i praktycznie już niecałe pół godziny później wyruszyliśmy na łowy. Z racji tego, iż przypadło mi stanowisko naganiającej, biegłam wraz z Claudią, Jerry'm, Nuką, Kaiko, Ismeną, Santą i Draco na północny wschód, gdzie latem i późną jesienią (przynajmniej według Subaru) można spotkać jedne z największych, a zarazem najtrudniejszych do schwytania zwierząt - jelenie szlachetne. Oby bogini Lora nas dziś nie opuściła.
Praktycznie cały dzień upłynął nam na długiej, nudnej wędrówce przez usiane trzciną, okryte gorącą płachtą promieni słonecznych pola. Tylko Jerry i Kaiko mieli to szczęście i wyłapali kilka drobnych ryjówek. Marne, nawet jak na przekąskę, ale chyba lepsze niż nic.
~•~●~•~
Cóż, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że cierpliwość jednak czasem popłaca. Tuż po zachodzie słońca, kiedy już traciliśmy nadzieję na jakąkolwiek zwierzynę poza szarakami czy kuropatwami (których swoją drogą panoszyło się tam całkiem sporo, ale jakoś nikomu nie chciało się za nimi uganiać), nagle jedno z nas złapało trop i już po zaledwie paru minutach biegu przez niewielki lasek napotkaliśmy... Stado jeleni! I to nie byle jakie, bo o ile się nie mylę, liczyło aż dwanaście osobników, z czego cztery stanowiły samce. Nietrudno zgadnąć, że w tak silnej, ośmioosobowej grupie bez większego trudu udało nam się powalić dorodną kolację, której choć sama nie zdecydowałam się skosztować; z łapczywie zajadających się nią pozostałych łowców, wnioskuję, iż musiała smakować wyśmienicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz