Cholera. Cholera. Cholera. Cholera. Uciekaliśmy dobre kilka kilometrów i przyznam szczerze, iż moje nogi już wysiadały. Wszystkie pokłady siły jakie w sobie miałem, magicznym cudem wyparowały. Co chwila tylko szeptałem na ucho Claudii, że nie mam już siły. Pocieszałem się jedynie tym, że nie byłem w tym wszystkim sam, a do tego dobrze się bawiłem tarzając się w kwiatach. Choć niezbyt lubię ten zapach, to i tak było śmiesznie. To powinno na jakiś czas ich zmylić. Dodało mi to trochę otuchy i sił by dalej przeć przed siebie. W końcu po jakimś czasie, jak burza wbiliśmy do jaskini wadery, gdzie zastaliśmy Anarię i Riley. Idealnie! One powinny nam pomóc! Pokrótce wyjaśniliśmy im naszą obecną sytuację, przy okazji raz po raz sapiąc ze zmęczenia, ale to nieistotne. Nasza alfa jako dość ogarnięta istota szybko zorganizowała jakąś ,,armię" do ataku i obrony watahy. Akcja, przegonienie wroga z terenów uważam za rozpoczętą! Tak więc i tak podzieliliśmy się na mniejsze grupki i dokładnie przeczesywaliśmy każdy skrawek naszego terytorium. Minęła pierwsza godzina, druga... A tu nic. Pozostały dwie opcje:
1) Albo się schowali i czekają aż się odsłonimy.
2) Uciekli gdzie pieprz rośnie bojąc się tak silnego basiora jakim jestem ja.
Innego wyjścia nie widzę. W pewnym momencie jednak ktoś naskoczył na mnie od tyłu z zamiarem wbicia mi kłów w kark. Zdezorientowany zacząłem impulsywnie się bronić. Gryzłem i drapałem w to co popadnie, jak zwykle tarzając się na ziemi. Chociaż tym razem to ja byłem na górze. Oczywiście kłąb dymu i kurzu wzbił się w powietrze, jeszcze bardziej utrudniając mi życie. Chyba pan Bóg mnie jednak niezbyt lubi...
- Tak łatwo nie uciekniesz Jerry. Umrzesz dokładnie tu i teraz. - Powiedział pomiędzy powarkiwaniami.
Standardowo odpychałem go od siebie, lecz ten był coraz bliżej mojej szyi, zdecydowanie za blisko... Praktycznie wystarczyło tylko by zacisnął szczęki i już padłbym trupem. Nasza bijatyka trwała dość długo, lecz w ostatnim momencie Claduia jakimś cudem rzuciła się na jego plecy (wtedy już leżałem pod nim) i magicznym cudem zabiła mojego oprawcę.
Byłem cały we krwi. Oh, jak przyjemnie!
- Mamy dowódcę. Jeszcze jego świta. - szepnąłem poirytowany ocierając łapą resztki cieczy.
- Zapowiada się ciekawie. - Westchnęła moja towarzyszka. - Chodź poszukamy reszty, może kogoś znaleźli.
I takim oto sposobem pogrążyliśmy się w ciszy. Po raz kolejny dopadło mnie poczucie winy i wyrzuty sumienia. Gdyby nie ja i moje cholerne interesy bylibyśmy wolni i nigdy nie skończylibyśmy tak jak przed chwilą... No cóż...
- Słyszę coś. - Stanąłem jak wryty przed krzakami.
- Może to ktoś od nich. - szepnęła cicho wadera.
I w tym momencie coś wyskoczyło na moją przyjaciółkę i wciągnęło ją w krzaki, niczym czarna dziura. GENIALNIE.
- Claudia?!
Claudia? co teraz? hyhy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz